Pomyślałam, że lepiej sama opowiem wam swoją historię, bo nie wiadomo, jak by się to skończyło, gdyby zabrał się za to jakiś człowiek. Możliwe, że moje słowa nie będą tak pięknie ustrojone, jak przywykliście, ale z drugiej strony będzie tak, jak ja to widzę. Wy, ludzie, chcielibyście dziś wiedzieć dokładnie, gdzie i kiedy ktoś się urodził. Tego powiedzieć wam nie mogę. Nie pamiętam ani kiedy to było, ani kto jako pierwszy dmuchnął w krzemionkową masę, żebym mogła po raz pierwszy zalśnić w świetle dnia. Ludzie mówią, że być może był to nawet sam Liczyrzepa, który próbował znaleźć ubogim góralom jakieś nowe źródło utrzymania… Nie mi oceniać. Ja, jak już mówiłam, niczego nie pamiętam. Ale chyba prędzej wydał mnie na świat jakiś człowiek z krwi i kości. Jestem po prostu zrodzona z darów ziemi i ludzkiego oddechu. Nazywam się Perła Dmuchana, a oto moja historia.
Ludzie umieją ustawić czas w liczbach – my, perły, tego nie potrafimy. Ale słyszałam, że tu w górach dmuchają nas już od ponad stu pięćdziesięciu lat. Strasznie długo, nie? Ten, kto nigdy nie był obecny przy narodzinach perły, nie wie, jak piękne może być życie. Na samym początku to była jedna wielka przygoda. Dmuchacz wziął do ręki szklaną rurkę, chwilę obracał nią w migocącym, niebieskim płomieniu, potem nabrał powietrza i… dmuuuchnął w rurkę. No i już byłam na świecie! Jedna jedyna. Potem znowu rurka w ogień, poobracać, znów dmuchnąć – i była na świecie moja siostra. Dobry dmuchacz potrafił w ciągu jednego dnia wydać na świat całe pudło pereł – bywało, że wieczorem tłoczyło się nas tam nawet trzy i pół tysiąca. Rzecz jasna, początkowo nie wszystkie byłyśmy jednakowe, ale już wtedy byłyśmy piękne. Czasem dmuchaczowi nie udało się dmuchnąć tak samo i wtedy rodziła się perła o innym kształcie. Niektóre z sióstr były podłużne, inne gruszkowate, a jeszcze inne bardzo drobniutkie. Ludzie lubili tę różnorodność. Dmuchali nas ze szkła przezroczystego i kolorowego, gładkiego i karbowanego. I ciągle zachodzili w głowę, jak by tu ułatwić sobie pracę. W Josefovym Dole też było kilku dobrych dmuchaczy, a jeden z nich był wyjątkowo bystry – nazywał się Josef Pitzek. No i to właśnie on wynalezł taką maszynkę do dmuchania, na której potrafił wydmuchać nas cały rządeczek naraz i do tego wszystkie takiej samej wielkości. W maszynkę nie dmuchało się buzią, tylko pompką, którą naciskało się nogą, a my rodziłyśmy się w klauczkach. Były to, i nadal są, rządeczki pereł wydmuchiwane z całej rurki – jedna obok drugiej, złączone ze sobą. Nie myślcie sobie – była to strasznie ciężka praca, a dmuchacze nie dostawali za nas nie wiadomo ile. Zdarzało się też, że pękałyśmy. Działo się to najczęściej wtedy, jak szklane rurki były kiepskiej jakości i ich ścianki miały różną grubość albo jak dmuchacz był niezdara i nie potrafił porządnie obracać rurką w płomieniu.
Szkło jest piękne, ale ludzie chcieli mieć z nas coś innego, podobno jeszcze piękniejszego. W ten sposób dowiedziałam się, że gdzieś daleko, na dnie morza, rodzą się inne perły. Białe, kuszące, lśniące – i ponoć wcale nie są ze szkła. Ludzie potrafią za nie zapłacić fortunę. No i właśnie dlatego tutejsi szklarze stwierdzili, że można by spróbować nas pofarbować i potentegować, żebyśmy jak najbardziej przypominały te morskie perły. Na nic zdały się nasze krzyki i tłumaczenia, że nie jesteśmy jakimiś tam perłami, tylko prawdziwymi, górskimi perłami – nikt nas nie słuchał. Ludzie wpadli na pomysł, jak posrebrzyć nas w środku. Ostatecznie wyszło przepięknie, ale ile ci perłarze musieli się namęczyć, nikt, kto nigdy tego nie doświadczył, nie jest w stanie sobie tego wyobrazić. Brali do ust cały klauczek i wciągali do środka płyn, który nas farbował. Musiały to być jakieś specjalne mikstury – wyciąg z rybich łusek i najróżniejsze roztwory ołowiu, a później coś, co nazywało się azotan srebra. Czasem podczas wciągania farby przez klauczek trochę płynu dostawało się perłarzowi do ust. Wtedy było niedobrze. Wam, ludziom, robiły się na twarzy takie ciemne plamy, granatowe, prawie czarne. Ci, którzy srebrzyli latami, mieli plamy tak wielkie, że wyglądali, jakby mieli niebieską lub czarną skórę – nawet w gazetach o tym pisali i głowili się nad tym doktorzy. Najgorsze, że najczęściej byli to starcy lub wręcz przeciwnie, małe poczwarki, smarkacze, po prostu te, no, dzieci. Być może myślicie, że dziś jest inaczej, skoro ten postęp poszedł tak bardzo do przodu. Ale gdzie tam – stara maszynka Pitzeka nie różniła się aż tak bardzo od tych nowoczesnych, w związku z tym nawet dziś srebrzenie jest dość zdradliwą alchemią, choć już od dawna nikt nie srebrzy ustami. Dmuchanie i srebrzenie klauczków z perłami to po prostu praca, która praktycznie nie zmieniła się od kilku stuleci.
Komu się wydaje, że jak nas ludzie posrebrzyli w środku, to byli już zadowoleni, ten jest w dużym błędzie. Z wierzchu też nas barwili. Maczali cały klauczek w farbie, a po wyciągnięciu nadziewali na druciane jeże i zostawiali do wyschnięcia. Aż trudno uwierzyć, ile taka perła musi wycierpieć. Ale to jeszcze nie wszystko. Później nas jeszcze kolorowali pędzlami, posypywali brokatem i sama nie wiem czym jeszcze, dopóki nie zrobili z nas takich strojnisi, że ho ho. Wtedy jeszcze nadal byłyśmy połączone w klauczkach! Dopiero teraz nadchodził czas, żeby nas rozdzielić. Od niepamięci robiło się to ręcznie za pomocą nożyka i w ten sposób robi się to do dziś, choć z czasem doszły też maszynki z tarczą, głównie do większych pereł. No i tyle. Jesteśmy tak piękne, że aż odbiera mowę. Przygotowane do tego, by olśniewać swoim wyglądem i szerzyć sławę czeskich szklarzy na całym świecie. Ma się rozumieć, że spełniałyśmy swoje zadanie doskonale i robimy to nadal!
Kiedy dołączyły do nas nasze gniecione, szlifowane, cięte i spiralne kuzynki, stałyśmy się swoistą armią piękna, gotową zasilić szeregi sławnej biżuterii z Kryształowej Doliny na północy Czech. Powiem wam coś – były to prawdziwe cuda, które sprzedawały się nawet w najodleglejszych zakątkach globu. Dzięki temu miałyśmy okazję zobaczyć Amerykę, Afrykę i Azję, płynęłyśmy w stronę egipskich piramid i indyjskich świątyń. Z początku cieszyłyśmy się ogromnym zainteresowaniem. W Jabloncu powstawały domy handlowe i eksportowe oraz sale wystawiennicze, a handel biżuterią, czyli również nami, kwitnął. Później jednak nadszedł kryzys. Jakby tego było mało, tutejsi szklarze dostali po nosie od Japończyków, którzy podpatrzyli produkcję perełek i sami zaczęli je produkować. Nagle zaczęłyśmy zalegać w magazynach i nudziłyśmy się na śmierć. Nie wiedziałyśmy, co z nami będzie. Ale gdzie tam my! My nie miałyśmy gromady wiecznie głodnych dzieci ani domku, który co rusz wymagał jakiegoś remontu. Ludzie mieli gorzej. Weźmy na przykład taką piękną, leżącą u podnóża Karkonoszy wioskę Poniklá. Od samego początku chcę wam o niej opowiedzieć, ale jakoś ciągle nie mogę się za to zabrać.
Tutaj od zawsze się tkało, ale była to słabo płatna praca, którą nie dało się wypędzić biedy. Kiedy jednak mieszkańcy Poniklej dostrzegli, że na dmuchaniu pereł można zarobić więcej, zaczęli zastępować krosna tkackie stołami do dmuchania i wkrótce dmuchało się prawie w każdej chałupie. Przez pewien czas jakoś im się wiodło, ale później, kiedy czeskie perły przestały się tak dobrze sprzedawać, ludzie znów wymyślili coś innego, żeby nie umrzeć w tych górach z głodu. To mi się w was, ludziach, podoba najbardziej – że się nie poddajecie. Że kurczowo trzymacie się życia i zdołacie wyjść cało nawet z największej opresji. Było to jakoś na początku stulecia, które wy nazywacie dwudziestym – nie możecie wymagać, aby zwykła, szklana perła znała się na tym. No więc wtedy do Czech zaczęła napływać z Niemiec zupełnie nowa moda bożonarodzeniowa. Przynosiło się z lasu drzewko i dekorowało się je różnymi rzeczami, a potem w wigilijny wieczór kładło się pod nim, czasem też na nim, prezenty. Ma się rozumieć, że z początku jodły lub świerki ozdabiało się tym, co było pod ręką – owocami, orzechami, pierniczkami, laleczkami, świeczkami i papierowymi łańcuchami. Ludzie starali się, żeby choinka – bo tak zaczęto nazywać bożonarodzeniowe drzewko – była ustrojona bogato i oryginalnie. Nie wiadomo, który dmuchacz jako pierwszy wpadł na ten pomysł, ale któregoś razu ktoś po prostu wziął drucik, nawlekł na niego nieudane perły i powiesił na choinkę. No i jak później magazyny były pełne pereł, których nikt nie chciał, handlarze wpadli na pomysł, żeby zrobić z nich ozdoby choinkowe. Zaczynano od najróżniejszych trójkątów, rombów, okrągłych słoneczek i, ma się rozumieć, gwiazd. Okazało się, że my, dęte, dmuchane perły, nadajemy się na ozdoby choinkowe jak nikt inny, i tak oto rozpoczęła się nasza sława pod zupełnie inną postacią. Już nie naszyjniki, broszki, igły do kapeluszy, kolczyki ani zdobienia strojów ludowych i kostiumów, lecz ozdoby choinkowe. Ozdoby z nas były lekkie i piękne. Przybywało coraz to nowych kształtów – po tej wielkiej wojnie doszły wózki, lokomotywy, pająki, torebeczki, samoloty, smoczki i motylki – wszystko, czego dusza zapragnie.
Leżę tu w tekturowym pudełku i wspominam. Rozglądam się wokół i widzę gromadę dzieci. Odkładają małe, czarne pudełeczka. Zazwyczaj bez przerwy do nich zaglądają, stukają w nie palcami, a czasem nawet coś do nich mówią. U nas często zdarza się, że o nich zapomną! Nawlekają nas na drucik zgodnie z instrukcjami naszych dziewcząt i spod rąk wychodzą im ozdoby. Nie jest to jednak wyłącznie atrakcja turystyczna! Tak, domyślacie się dobrze – w Poniklej ozdoby choinkowe z dmuchanych pereł robi się do dziś. I do tego wciąż takie same, jak sto lat temu. Budynek, w którym teraz czekam, aż jakaś dziewczynka lub chłopiec wybierze mnie i nawlecze na drucik, to taki ośrodek. Stąd do okolicznych chałup rozwozi się szklane rurki. W chałupach nagrzewa się i dmucha, a potem perły znów wracają do ośrodka, gdzie są farbowane, a następnie znów jadą do innych chałup, gdzie krajacze i nawlekaczki robią z nich prześliczne ozdoby. Mówi się na to manufaktura rozproszona – słyszałam od naszej Báry. Podobno jest to jedyne miejsce na świecie, gdzie wciąż robi się ozdoby starym sposobem. Podobno wpiszą nas nawet na jakąś słynną światową listę, o ile wszystko się uda. A na tamtej ścianie wiszą perełkowe ozdoby choinkowe, które ludzie kupują w naszym sklepiku, ale także w innych sklepach na całym świecie. Ozdoby, które wyglądają dokładnie tak samo, jak te, od których wszystko się zaczęło. Coś wam powiem – ta radość, którą rozdajemy wisząc na choince, też jest taka sama. Ludzie, w przeciwieństwie do pereł, zmieniają się. Ale radość jest wciąż taka sama. I wciąż jest jej za mało.