Można by powiedzieć, że Friedrich Egermann został powity na puchowych pierzynach i pisane mu było życie w dostatku. W chwili jego narodzin naprawdę wyglądało to w ten sposób – matka Anna Rosa Kittel nazywana Rosiną pochodziła ze szklarskiej rodziny Kittelów, ale wyszła dobrze za mąż za dużo starszego od siebie wysoko postawionego urzędnika Friedricha Egermanna. 5 marca 1777 r. położyła się w jednej z komnat šluknovskiego pałacu, w którym dla hrabiowskiego rodu Harrachów pracował jej mąż. Jakże pozory mogą mylić…
Zwykło się mówić, że ojcem zostać łatwo, znacznie trudniej nim być. W przypadku Friedricha słowa te odnosiły się również do jego matki. Hrabiowski urzędnik nawet nie chciał słyszeć o swoim ojcostwie, w związku z czym dziecko zostało przyjęte bardziej niż chłodno, raczej jako niechciana komplikacja. Rodzice niemal natychmiast zrzekli się syna i gdy tylko Rosina przemęczyła się przez połóg, kwilący tobołek został wysłany do starej, biednej praciotki „na wychowanie”, ale w rzeczywistości na stałe. Podobno matka przyjechała zobaczyć syna tylko jeden jedyny raz, w jego drugie urodziny – później już nigdy. Dodatkowo Egermannowie wkrótce opuścili pałac w Šluknovie i przenieśli się do Krasnego Pola niedaleko Chřibskiej, gdzie pan Egermann otrzymał nową posadę.
Chłopiec był jakby przeklęty. Rok po jego narodzinach wybuchła niesławna „wojna kartoflana” – w ten sposób nazywano czasem dziwny prusko-austriacki konflikt zbrojny bez walki. Prusacy wtargnęli na północ Czech i poczynali tam sobie zuchwale. Podczas plądrowania okolic Šluknova, pijani rabusie zabrali ze sobą małego Friedricha jako zdobycz wojenną. Kto wie, być może był to tylko żart, niemniej nie było łatwo odzyskać chłopca z powrotem. Ostatecznie udało się to dopiero po interwencji najwyższych organów z Wiednia.
Pomimo to Friedrich nadal wyrastał jako dziecko, do którego nikt nie rościł sobie praw. W pewnej chwili zaczęło się wydawać, że los w końcu uśmiechnął się do niego. „Krew to nie woda” – stwierdził jego stryj Christof Anton Kittel, dziekan w Polevsku. „A przy okazji chłopak zajmie się pracą w gospodarstwie i w kościele, wystarczy mu kawałek suchego chleba i posłanie w komórce.” Był to dziwny rodzaj niewolnictwa, proboszcz był bardzo surowy, podobno nawet przywiązywał Friedricha do stołu, żeby nie uciekał i dziergał pończochy. Mówiąc szczerze, na razie nic nie wskazuje na to, że historia ta mogłaby przerodzić się w historię mężczyzny, który w zasadniczy sposób wpłynie na kształt czeskiego hutnictwa szkła, ba, na kształt rzemiosła szklarskiego w ogóle…
Przełom, na który niecierpliwie czekamy, nastąpił dopiero wtedy, kiedy młodego Friedricha przygarnął drugi stryj Anton Kittel, właściciel huty szkła w Chřibskiej. To tutaj Friedrich rozpoczął naukę zawodu. Upłynęły dwa lata, zanim został „malarzem herbów”, jak wówczas malarze szkła nazywali samych siebie. Frajszprechowano go, czyli zwolniono z nauki zawodu, i przyjęto do cechu krajaczy, pozłotników i malarzy szkła. Wkrótce jednak okazało się, że nie oznaczało to jeszcze wygranej.
W tamtym okresie czeski przemysł szklarski zmagał się z kryzysem, malał popyt, co rusz wszczynano jakieś wojny, drogi były zniszczone, ceny drewna szły w górę… Ponadto czescy malarze szkła byli bardzo konserwatywni i raczej naśladowali i kopiowali, zamiast starać się wymyśleć coś oryginalnego i nowego. Nie trwało długo, nim Friedrich to zauważył. On jednak pragnął wynurzyć się ze swojego dotychczasowego życia, chciał coś osiągnąć, udowodnić wszystkim, że jest kimś więcej niż tylko podrzutkiem, z trudem tolerowanym przez własną rodzinę. Tak więc spakował tobołek i wyruszył w świat. Brzmi to jak opowieść rodem z bajki, lecz dopiero w to, co miało nadejść, trudno będzie uwierzyć…
Friedrich udał do Miśni. Do porcelanowej twierdzy, do której mało komu udawało się przeniknąć, ponieważ sekret produkcji tutejszej porcelany był jednym z najbardziej strzeżonych sekretów w Europie. Trudno było przedostać się aż do zamku Albrechtsburg wznoszącego się wysoko nad miastem. Nie było łatwo się dostać nawet do miasta. Każdego z góry podejrzewano o to, że chce zabrać miastu, jak by dziś powiedziano, jego know-how. Mimo to Friedrichowi się udało. Podszedł do tego mądrze – zrobił z siebie głupca. Wślizgnął się do fabryki porcelany w Albrechtsburgu jako druciarz i zachowywał się jak zupełny głupek i niedorajda. „Malować? Ależ gdzie tam, to nie dla mnie, w hucie byłem popychadłem, szklarze źle mnie traktowali, bez przerwy mi dokuczali, dlatego uciekłem…” Robił, co było trzeba, nosił mistrzom porcelany gorzałkę – i z czasem udało mu się podsłuchać i podpatrzeć techniki i zasady, których strzeżono niczym insygniów koronacyjnych. A było czego się uczyć! Tutejsi mistrzowie malarstwa mieli wsparcie najwyższych kręgów, byli szkoleni – lecz także kontrolowani – przez profesorów malarstwa z drezdeńskiej akademii. Mieli do dyspozycji najnowocześniejsze narzędzia, przede wszystkim wspaniałe, delikatne pędzle z końskiego włosia, zupełnie nie dające się porównać z niezgrabnymi pędzlami, którymi uczył się malować Friedrich. Młodziutki szpieg powoli wnikał w głąb tajemnic przygotowywania farb, produkcji pędzli, technik delikatnego malarstwa oraz wypalania wzorów.
Kiedy Friedrich wrócił do domu, powoli zbliżał się nowy wiek. Wiedział, że musi kontynuować naukę malarstwa, że to, co umie, nie wystarczy. Przez dwa lata sumiennie chodził na lekcje rysunku, których udzielał mu pedagog, artysta i pijar ojciec Marcellin Fromm z Haidy (miasta, które od 1948 r. znamy pod nazwą Nový Bor). Pod jego okiem warsztat artystyczny Friedricha udoskonalił się i udelikatnił. Friedrich założył własną pracownię w Polevsku, a wieść o jego talencie i niesłychanej zręczności rozeszła się wkrótce po całym regionie. W tamtym czasie szczyt swojej popularności osiągnęło białe i mleczne szkło dęte i płaskie, które wyglądem przypominało porcelanę, zwłaszcza wtedy, kiedy było misternie zdobione. A ceny porcelany były wówczas tak wysokie, że wielu mieszczan wolało zadowolić się imitacją. Pracy przybywało. Friedrich mistrzowsko naśladował delikatne malarstwo na porcelanie, z czasem udelikatniając i udoskonalając je jeszcze bardziej. Jednak jego sukcesy z tamtego okresu nie miały wyłącznie komercyjnego charakteru – doczekał się również prestiżowego uznania.
W 1802 r. zaprezentował swoją pracę w Haidzie na wystawie Zinckego zorganizowanej na cześć arcyksięcia Karola i jego gości. Już dwa lata później do Haidy przyjechał sam cesarz Franciszek I z małżonką. Na wystawie produktów szklanych największe wrażenie zrobiła na nich ogromna podstawa lampy wykonana z mlecznobiałego szkła kunsztownie zdobionego malunkami. Para cesarska była ciekawa, kto jest jej autorem. Dowiedziawszy się, że jest nim pewien Friedrich Egermann z pobliskiego Polevska, wyraziła młodemu malarzowi szkła najwyższą pochwałę.
To tylko wzmocniło sławę Friedricha. Jego prestiż rósł tak szybko, że udało mu się przeniknąć do świata szklarskiej „arystokracji”. Szklarski przedsiębiorca, mistrz huty i handlarz szkłem, zamożny Benedikt Schürer von Waldheim wyraził bowiem zgodę, aby jego córka Elisabeth wyszła za mąż za tego zdolnego, choć biednego malarza. W ten oto sposób Friedrich w wieku dwudziestu dziewięciu lat ożenił się. Posag żony oraz kontakty teścia otworzyły mu drzwi, obok których do tej pory chodził na palcach. Wszedłszy przez nie poczuł, że jego ambicje sięgają o wiele, wiele dalej.
Friedrich Egermann był w głębi duszy alchemistą, wynalazcą i nowatorem. Iskra, którą wzniecił w sobie w tajnych laboratoriach w Miśni, w kolejnych latach coraz bardziej się rozżarzała. Tak jak wcześniej zaczął udoskonalać pędzle i malunek, tak też teraz zabrał się za farby. Farby go fascynowały, a istniejąca oferta nie zadowalała. Szukał. Próbował. Eksperymentował. Nawet za cenę własnego zdrowia. Któregoś razu wpadł mu w ręce czterystuletni szklany kielich z odłamaną nogą, na której widoczne były resztki żółtego laserunku. Całkowicie zapomnianego laserunku, którego od dobrych stu lat nikt nie potrafił wykonać. Friedrich postanowił spróbować. Nie udawało się mu, aż w końcu wpadł na to, że źródłem laserunku musi być srebro. Srebro ma jednak to do siebie, że może wybuchać. Podczas jednego z doświadczeń doszło do wybuchu tak ogromnego, że siła eksplozji odrzuciła Friedricha na drugą stronę laboratorium. Odniósł on poważne obrażenia. Liczne poparzenia wieńczyły całkowicie spalone włosy. Friedrich od tej chwili aż do końca życia nosił czarną czapkę, która stała się jego symbolem. Nieszczęśliwy wypadek nie zniechęcił go, a kolejne próby wreszcie zakończyły się sukcesem. Wynalazek, a właściwie ponowne odkrycie żółtego laserunku, było wyczynem o światowym znaczeniu, toteż prestiż Egermanna w branży wzniósł się aż do niebios. Działo się to w roku 1818. Rosnąca sława Friedricha przyczyniła się również do tego, że otrzymał on pewne przywileje – np. biskup litomierzycki udzielił mu dyspensy, dzięki której mógł nosić w kościele swoją czapkę. Podobno nie musiał uchylać jej nawet przed samym cesarzem. Przywilej ten nie był czysto teoretyczny, gdyż przez pewien czas Friedrich pozostawał w dość intensywnych kontaktach z cesarzem Ferdynandem V – dobrotliwym, ostatnim koronowanym królem Czech. Friedrich odwiedzał cesarza podczas jego częstych pobytów w pobliskich Zákupach. Cesarz również kilkakrotnie pojechał do Friedricha do Haidy. Niedługo po odkryciu żółtego laserunku przyjęto Friedricha, jako zamożnego przedsiębiorcę, do prawa miejskiego w Haidzie. Stopniowo kupił tam dwa domy przy rynku i otworzył rafinerię szkła.
W tamtym okresie pomagał jeszcze Kittelom jako zarządca w hucie szkła w Nowej Hucie, a następnie w fabryce luster hrabiego Kinsky’ego w Sloupie v Čechach, ale jego droga już ewidentnie prowadziła do Haidy, do rafinerii, do kolejnych odkryć i wynalazków. Było ich naprawdę dużo, jak na jednego człowieka aż niewiarygodnie dużo. Egermann udoskonalił skład szkła mlecznego tak, aby nie skręcało się i wytrzymało wypalanie malunków, którymi je zdobiono. Wpadł na pomysł malowanych deseczek i krążków, którymi ozdabiano żyrandole i lustra. Nowością było również wymyślone przez niego „agatowanie”, czyli sposób matowienia szkła, głównie mlecznego. Po odkryciu technologii żółtego laserunku przyszedł czas na udoskonalenie białej farby emaliowej na perłową (czyli błyszczącą) i biskwitową (czyli matową) emalię. Kilka lat później dokonał kolejnego odkrycia – było nim szkło marmurowe przypominające kamienie półszlachetne. Był to prawdziwy przełom. Na wiedeńskim uniwersytecie nowy rodzaj szkła nazwano lithyalinem. Nadal jednak to nie było wszystko. Najsłynniejsze odkrycie Friedricha miało dopiero nadejść.
Początek lat trzydziestych. Pięćdziesięciotrzyletni Friedrich Egermann wieńczy niemal piętnastoletnie poszukiwania i eksperymenty i informuje o odkryciu czerwonego laserunku, znanego również jako laserunek przezroczystego szkła. Już prawie się poddał. Od ponad dziesięciu lat starał się uzyskać czerwone zabarwienie szkła przy użyciu złota dukatowego. Wykonał około pięciu tysięcy próbnych wytopów, podczas których dukaty dosłownie znikały przez komin. Był już bliski załamania, kiedy rozwiązał problem we śnie. W swoich wspomnieniach napisał: „Przed oczyma ukazał mi się napis ‘tlenek miedzi’. Do tego był wykonany w złocie!”. Zgadza się, to właśnie przenikanie, fachowo dyfundacja, miedzi do powierzchni szkła stanowiło klucz do największego odkrycia Egermanna. Dwa lata później rozpoczął produkcję w swojej rafinerii w Haidzie. Nie mógł wybrać sobie lepszego czasu.
Na świecie właśnie ucichła moda na szkło przezroczyste i rynek spragniony był szkła kolorowego i malowanego. Tzw. drugie rokoko podyktowało modne motywy. Egermann był na to gotowy. Jego kolorowe i warstwione szkło misternie zdobione płaskimi i plastycznymi emaliami w wersji błyszczącej lub matowej, a także metalami szlachetnymi, cieszyły się zainteresowaniem na całym świecie. Egermann był u szczytu sławy. Jednakże – każdy sukces wzbudza zawiść i zawodową rywalizację. Wszyscy już dawno zrozumieli, że Egermann jest tylko jeden i że w badaniach i eksperymentach nikt go nie prześcignie ani nie dogoni, w związku z czym przyszła kolej na mniej wyrafinowane metody. W 1840 r. splądrowano jego atelier w Haidzie. Wraz z wieloma innymi materiałami zniknęły wówczas dokumenty z recepturą na czerwone laserunki. Wkrótce w innych częściach Czech, a także w Niemczech, we Francji oraz Ameryce Północnej zaczęło roić się od producentów tego, co Friedrich odkrył nakładem wielkich kosztów i cierpliwości. Powód był jednoznaczny – Egermann nie opatentował swojego wynalazku.
Niechciane dziecko, wyrzutek rodziny. Uparty, cierpliwy i niezmiernie kreatywny człowiek, dla którego nic nie znaczył argument, że coś się nie udaje. Jego życiową ambicją było docierać do sedna spraw. Gdyby urodził się sto pięćdziesiąt lat wcześniej, prawdopodobnie szukałby kamienia mędrców. A tak szukał tajemnic szkła oraz farb, które dodatkowo potęgowały kruche piękno. Był wyjątkowy. Już za życia doceniano go i szanowano – otrzymał tytuł C.K. uprzywilejowanego producenta, który uprawniał go do sprzedawania własnych produktów na terenie całej monarchii. Od Stowarzyszenia na rzecz Rozwoju Przemysłu w Czechach otrzymał początkowo srebrny, a potem złoty medal. W swojej rafinerii zatrudniał ponad dwieście osób, przy rynku w Haidzie miał salon ekspozycyjny, w którym przyjmował wybitnych gości z całego świata. Pozwolono mu nawet wydawać własne banknoty o niewielkim nominale!
Choć zaczynał w totalnej biedzie, w dorosłym wieku był człowiekiem bardzo zamożnym. Mimo to żył nad wyraz skromnie, bez żadnych wybryków i ekscesów. Żył dla szkła, szkło było celem i miłością jego życia. Z Elisabeth miał siedmioro dzieci, z których czworo dożyło wieku dorosłego. Syn Anton wdał się w ojca. Został malarzem szkła i już w wieku dwudziestu lat rozpoczął pracę w Polevsku, gdzie stosował techniki malarstwa reliefowego wymyślone przez swojego ojca. Kiedy pierwszego dnia 1864 r. Friedrich zmarł w zacnym wieku osiemdziesięciu sześciu lat, pracę po nim przejął właśnie jego syn Anton.
Egermannowskie laserunki są do dziś charakterystyczne dla wyrobów z okolic Novego Boru i do dziś tutejszym szklarzom przynoszą chlubę na całym świecie. Marka Egermann nadal jest w użyciu. Dzieła Friedricha Egermanna i jego pracowni znajdują się nie tylko w czeskich zbiorach, lecz również we wszystkich największych europejskich i północnoamerykańskich kolekcjach szkła. A w budynku nr 101 przy rynku w Novym Borze do dziś czuć niezwyciężoną energię i wiarę Egermanna, że rzetelne i cierpliwe poszukiwania zawsze muszą prowadzić do znalezienia.